poniedziałek, 28 listopada 2011

80 milionów - znowu Solidarność, znowu SB, ale tym razem odbiór pozytywny

Tak, mam dość tej tematyki, tak nie przepadam za takimi filmami. Jednak potrafię wznieść się na wyżyny ponad moje osobiste uprzedzenia i stwierdzić, że 80 Milionów w reżyserii Waldemara Krzysta to film dobry.
W skrócie: to historia młodych ludzi, działaczy Solidarności, którzy walczyli z władzą i SB i "obrabowali" bank. Tajne drukowanie ulotek, lęk o rodzinę, pobicia, łapanki, ucieczki samochodem, śledzenie, robienie zdjęć, wtyki, krety, współpracownicy, wiadomo.
Niesamowita jest obsada w tym filmie. Co drugi aktor znany z polskich serialii tudzież rom.komów i innych kinowych produkcji: Krzysztof Czeczot, Agnieszka Grochowska, Marcin Bosak, Sonia Bohosiewicz, Filip Bobek, Olga Frycz, Adam Ferency, Krzysztof Globisz, Magdalena Kumorek i wiele, wiele innych rozpoznawalnych twarzy. Na wyróżnienie zasłużył Piotr Głowacki grający funkcjonariusza SB.
Właśnie dzieki tej obsadzie uznaję film za udany a już sporo produkcji na ten temat nakręcono. Jednak w większosci filmów skupiano sie na jednej sprawie, tudzież temacie (Różyczka - podstawiony agent, Kret - podpisywanie lojalek). W tym filmie poruszono kilka kwesti, dlatego też jest on miom zdaniem bardziej strawny. Więcej historii, więcej bohaterów i małych, dobrych scen poszczególnych polskich aktorów. Były w w tym filmie też momenty, w których można było się uśmiechnąć pod nosem choć sprawy były jak najbardzioej poważne. Dobry scenariusz i dobrze zagrane.
Jeśli oglądając taki film, myślę sobie, że  dobrze, że ci ludzie walczyli i mam dziś to co mam, to 80 Milionów zasłużyło po wizycie w kinie na 8/10. (Na dvd pewnie byłoby 7)

niedziela, 27 listopada 2011

Planeta małp – Klasyka SF z drugim dnem

Wkrótce premiera na DVD Genezy Planety małp w reżyserii Ruperta Wyatta. Postanowiłam wiec odświeżyć sobie klasykę serii, czyli część pierwszą z roku 1968: Planeta małp w reżyserii Franklina J. Schaffnera.
Westchnęłabym jak emerytka utyskując nad niedoskonałością i mniejszą wartością czasów obecnych, wspominając przeszłość. Otóż, dziś się już takich filmów nie kręci. Dziś czyli w czasach wszechobecnych efektów specjalnych a ostatnimi czasy efektów 3D, które czasami przysłaniają jakikolwiek głębszy sens opowiadanej historii. Dziś wydaje się, że podstawą jest jak najprostsza fabuła, w którą można zgrabnie wpleść jak największą ilość efektów generowanych komputerowo. Im więcej, tym lepiej.

Kiedyś sięgało się po filmowe SF w ramach „kostiumu”. Dlatego też nie można nie dostrzec drugiego dna w historii Taylora – kosmonauty, który wyrusza w podróż kosmiczną, jego statek rozbija się na obcej planecie, gdzie małpy mówią, tworzą cywilizację a ludzie uznawani są za nieme, nierozumne zwierzęta. Na nieszczęście Teylor w wyniku postrzału traci głos i nie może udowodnić swojej wyższości intelektualnej. Co przerażające, nawet po odzyskaniu głosu, wciąż udowadniać musi, że nie jest zwierzęciem.
Gdzie tu odnaleźć miałby swoje miejsce widz? Widz szczycący się swoją kulturą powinien utożsamiać się z inteligentą małpą, nie niemym, brudnym człowiekiem, prawda? 
Można stwierdzić, że to niezły film przygodowy, w którym bohater trafia do wiezienia, potem ucieka, w miedzy czasie trochę strzela i się bije ale…
Napiszę tu też inną oczywistą oczywistość. Ten film poprzez odwrócenie ról pokazuje perspektywę zwierzęcia w świecie ludzkim, absurdy dogmatów religijnych, które za wszelką cenę chcą ukryć i zaprzeczyć wszystkiemu, co mogłoby je podważyć. Naukę, która jest ograniczana, gdy nowe teorie są niewygodne, brak akceptacji inności. Ponadto dumę ludzką zobrazowaną na początku filmu, kiedy to pewni siebie astronauci wyruszają podbić wszechświat. Zgodzili sie na tę podróż, ponieważ nic ich w domu nie trzymało. Jaka to musiała być cywilizacja, którą bez zbednych sentymentów opuściła grupa ludzi, wiedząc, że nigdy nie wrócą?
Klasyczna wręcz, ostatnia scena tego filmu: rozpacz Langdona bijącego z rozpaczy o ziemię, kiedy zobaczył, gdzie tak naprawdę się znalazł – to nieco wstrzasające świadectwo tego – jakie lęki wciąż mogły ogarniać społeczeństwo w latach siedemdziesiątych. Dobry film o naturze ludzkiej i ludzkich wadach.
To nie jest film o małpach…

Polecam, kino które warto sobie odświeżyć 8/10.




piątek, 25 listopada 2011

Zielona latarnia (Green Lantern) – wszyscy kochają superbohaterów

Jeśli chcesz nakręcić film SF weź dowolny komiks o super bohaterze. Zatrudnij popularnego, super umięśnionego aktora Rayana Reyboldsa (nie wiem, ile on musiał spędzić czasu na siłowni, żeby TAK wyglądać), śliczną aktorkę znaną z serialu telewizyjnego (wschodząca gwiazda Blake Lively, która gra Serenę w serialu Plotkara. Na początku jej nie poznałam. Zrobili z niej brunetkę!) dorzuć efekty specjalne, dużo efektów specjalnych i klisze historii o superbohaterach jakich wiele.

W odległej galaktyce budzi się zło, giną strażnicy sektorów – Zielone latarnie, których moc opiera się na WOLI. Mogą tworzyć wszystko o czym pomyślą. Jeden z tych strażników ranny ucieka, rozbija się na ziemi, musi znaleźć zastępcę. Jego pierścień wybiera Hala Jordana niepokornego pilota myśliwców, który nie przestrzega reguł i jest nieodpowiedzialny, niestały w uczuciach.
Więcej nie muszę dodawać. Bohater dowiaduje się więcej o swojej mocy. Po raz pierwszy jej używa, gdy na przyjęciu, na którym się znajduje rozbija sie helikopter. Potem spotyka się z dziewczyną, którą uratował (na jej tarasie. Zabawne i fajne było to, że dziewczyna go poznała. Daaa mała maseczka nie oznacza, że nikt, kogo znasz, cię nie pozna). Jego własny wróg na ziemi – skażony obcym profesor. Jego własne ograniczenia: strach, który go ogarnia i brak wiary we własne siły (Spokojnie: pierścień go wybrał, dostrzegł coś, o czym nie wiedział bohater a i dziewczyna potrafi dodać odwagi). Ziemia, która jest zagrożona. Mentor, który nie do końca wierzy w gatunek ludzki. Nasz bohater dosyć szybko oswaja się ze swoim losem i misją. Ee, wszystko to już…było. Ponadto scena rozmowy z wrogiem, gdy jego dziewczyna jest „zakładniczką” i ten zachód słońca pod koniec…
Tylko nikt nie powiedział, że nie lubimy wciąż oglądać tego samego. Bardzo poprawna realizacja schematu. Dużo efektów specjalnych, nieco frazesów.

Udowodnię wam, że wola jest silniejsza niż strach;

Pierścień mnie wybrał, teraz wiem dlaczego;

Twój strach jest coraz  większy, wkrótce będziesz martwy;

W świetle dnia w mroku nocy,  zło nie umknie mojej mocy. Ci, co czynić je chcą, przed mym blaskiem niechaj drżą. Będę wypatrywać zła. Wyznawcy mroku zginą marnie bo moc mi daje blask Latarni!

Zagrany poprawnie, dialogi jak na bajkę o superbohaterze przystało. Dużo fabuły "wciśniętej" w dwugodzinny film. Lekka rozrywka, przyzwoite 6/10. Dla fanów gatunku nawet polecam.


Ps. Z superbohaterów na grudzień: wkrótce Kapitan Ameryka!

środa, 23 listopada 2011

Jack jakiego nie znacie – doktor śmierć

All Pacino zagrał emerytowanego lekarza, pomarszczonego, nieco zgarbionego staruszka, doktora Kevorkiana. Stany Zjednoczone lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, każdy chyba o tym kiedyś słyszał. Temat poważny, film poważny o prawie do umierania…Nieistotne jest, co o tym myślę, istotny jest podjęty temat…Obejrzeć film, poznać tę historię, reszta to indywidualna sprawa.
Film jest biografią amerykańskiego lekarza, Dra Jacka Kevorkiana, który opowiadał się za prawem do śmierci dla nieuleczalnie chorych pacjentów. On pomagał tym pacjentom popełnić samobójstwo. Był osobiście odpowiedzialny za ponad 130 tzw. samobójstw wspomaganych.


Lekarz podaje się za Boga, gdy podaje tabletkę, ingeruje w procesy w żołądku.

Jeśli to zalegalizujemy, jak unikniemy nadużyć?

Nie jesteśmy przestępcami, przestępcami są ci, którzy chcą nas powstrzymać

Co dobre dla wybranych, dobre dla poddanych

Śmierć w rekach Boga

Lekarz leczy nie zabija, proszę nie zabijajcie mnie

Skłamał w raporcie

Nie znam uczciwszego człowieka

Umieranie to nie zbrodnia


Film porusza kwestię przeszczepów, eutanazji i wyznaczania granic, ponadto obrazuje przebieg sądowy, walki z systemem. Upór jednego człowieka i wsparcie jego siostry, przyjaciół. Gdzie jest granica? Film ciekawy można obejrzeć…skłania do przemyśleń. 8/10 Dobra gra Paciono, wielowymiarowy, może nieco tendencyjny (trudno o 100% obiektywizm przy tego typu obrazach).

poniedziałek, 21 listopada 2011

Larry Crowne – tracisz pracę? Idź na studia, myśl pozytywnie, zmień swoje życie

Lubię Toma Hanksa i lubię Julię Roberts i podobał mi się ten film.
Co prawda, kiedy zobaczyłam ich na ekranie pomyślałam, że to nie ta Julia z Pretty Woman czy Notting Hill a Tom to już nie Forest Gump czy Joe Fox. Choć czas obszedł (lub chirurdzy, nie wiem, nie jestem na bieżąco z plotkarskim życiem gwiazd) się lepiej z Julią.
Hanks grywa ludzi pozytywnie nastawionych do życia (Terminal, Forest Gump), traktujących je z pewną naiwnością. Taki też jest w filmie w Larry Crowne.
Larry był pracownikiem marketu. Pewnego dnia zostaje „zredukowany”. Powiedziano mu, że muszą go zwolnić, ponieważ nie ma wyższego wykształcenia, a polityka firmy jest taka, że ludzie muszą się rozwijać. Ponieważ Larry nie miał wykształcenia, nie mógł awansować. Miał za to kredyt hipoteczny i nie mógł znaleźć nowej pracy. Co mógł zrobić? Poszedł na studia…Zapisał się na kurs Retoryki 217, który prowadzi Mercedes Tainot (Nie taj knot, taibo, taichibo) [Julia Roberts]. Te zajęcia zmieniły życie Larrego.
Banalnie prosta fabuła, naiwnie pokazane życie akademickie, które ograniczyło się w przypadku Larrego do dokładnie dwóch zajęć (poza retoryką chodził jeszcze na wykład z ekonomii – tu dobre sceny). Zbyt ograniczone ukazanie „nauczania” Mercedes. Wygłaszanie mowy przez każdego ze studentów na zajęciach i jedna rada wykładowczyni to trochę mało jak na wykład z retoryki. Larry miał też szczęście, że pierwszego dnia poznał Talię, z którą się zaprzyjaźnił i został przyjęty do grona motocyklistów. Wszystko mu się udało, zdobył przyjaciół, nikt nie podważył sensu pójścia na studia w jego wieku, znalazł nową pracę, przeprowadził się, kupił motorynkę, poradził sobie na studiach. Proste, proste, proste, naiwne i jeszcze raz naiwne, ale…POZYTYWNE.

Czasami można zobaczyć zwyczajnie pozytywny film…7/10. Bez fajerwerków, na chłodny, zimowy wieczór kiedy marzy się o ciepłym łóżku i jakimś lekkim filmie…



Ponieważ cytaty i nawiązania, to jest to, co tygryski lubią najbardziej: fragment końcowej mowy Larrego:


George Bernad Shaw kiedyś zażartował:
Umysł głupka sprowadza filozofię do szaleństwa,
Naukę do zabobonu,
a sztukę do pedanterii
Stąd uniwersyteckie wykształcenie”

sobota, 19 listopada 2011

Saga Zmierzch – pomaratonowo. Przed świtem część 1. – czyli wrażenia z Sali kinowej po seansie zakończonym o 8 nad ranem.

Nie ma to jak maratony. Cztery części Sagi Zmierzch jedna po drugiej na dużym ekranie. Mój osobisty rekord czasu spędzonego w fotelu kinowym.
Zmierzch, Księżyc w nowiu, Zaćmienie, Przed świtem. Start 23, meta 7 rano w teorii (8 rano w praktyce w wyniku 15 minutowych przerw pomiędzy każdym filmem). Logicznie rzecz biorąc można by się zastanowić, jak można wysiedzieć na czerech filmach przeznaczonych dla nastolatek, oglądanych w nocy, puszczanych po kolei (trzy pierwsze części większość ludzi już widziała), kiedy to najnowszy premierowy film został wyświetlony jako ostatni o 6 nad ranem? Można, przy wypiciu kilku Blacków.
Sala kinowa była pełna (a właściwie trzy sale kinowe). Szaleńców chętnych na taki seans znalazło się wielu. Przedział wiekowy: lat około dwudziestu, płeć: kobiety, choć osobniki płci męskiej również się znalazły - w ogromnej mniejszości (cóż za dowód uczucia do swojej dziewczyny – wysiedzieć 9 godzin na maratonie Zmierzchu). Jeden osobnik siedzący koło mnie i koleżanki miał co prawda poduszkę i słyszałyśmy chrapanie. Ponadto przy wychodzeniu do toalety trzeba było szturchnąć dwie osoby torując sobie drogę pomiędzy fotelami. Jednak większość ludzi na sali była przytomna…

Zaznaczać chyba nie muszę, że jestem "wyznawczynią" kultu Zmierzchu. Przeczytałam wszystkie książki sagi, widziałam te filmy już wcześniej itd. (To chyba oczywiste, poszłam przecież na 9 godzinny maraton).

Banalność fabuły, papierowość postaci (Marysuizm), odtwórczość i egzaltacja to jedno, rozrywka i przyjemność z czytania książek/oglądania filmów, to drugie. Tak wiem, Kristen Stewart to aktorka dwóch min, Pattison wcale nie jest taki boski, jeśli mu się uważnie przyjrzeć (Zachwyt nad nim wygenerowała cała ta otoczka związane z postacią Edwarda), dialogi w tych filmach są momentami bezsensowne, fabuła rozciągnięta i oparta na ohah i ahah przy wyznaniach uczuć. Tak wiem, wszytko wiem, ale to przecież Zmierzch! Krytykować można, ale obejrzeć trzeba. 

Tyle z nocy poślubnej

W pierwszej części mnóstwo zbliżeń, dialogi nieporadnych nastolatków. Zaprzeczyć nie mogę jednak, że scena, w której Edward ratuje Bellę przed zmiażdżeniem jej przez samochód, była parodiowania już kilkakrotnie (Halloween`owy odcinek Simpsonów, film Wampiry i świry), jest wiec coś na rzeczy. Pattison najatrakcyjniejszy chyba był jednak w części pierwszej (taki wizerunek bad boy`a, do którego wszystkie dziewczyny w szkole wzdychają), w kolejnych dużo cierpi i wygląda coraz gorzej (co ta miłość robi z wyglądem wampira...). W części drugiej Bella jest trochę doroślejsza, swoje pięć minut ma Jacob (wcześniej niepozorny, za to od drugiej części widać, że Taylor Lautner musiał dużo ćwiczyć, w przeciwieństwie do Pattisona, który się robił coraz bardziej blady). Od Księżyca w nowiu dialogi się nieco poprawiły, było więcej akcji i nastoletni aktorzy nie musieli zbyt wiele grać. Pod względem realizacji, ilości wydarzeń najciekawsza byłaby część trzecia (Zaćmienie). We wszystkich filmach dobra muzyka( Muse!).

Skupię się jednak na części najnowszej, to z niej wrażenia mam najbardziej świeże (w przypadku poprzednich, mój odbiór został obdarty z emocji i dostrzegłam więcej niedociągnięć). Przed świtem jest ekranizacją ostatniej książki Stephenie Mayer o tym samym tytule. Jednak podobnie jak w przypadku ostatniej części Harrego Pottera powieść postanowiono podzielić na dwa filmy. Podzielono na siłę…W powieściach tych nie ma zbyt wiele akcji, raczej jest wielość przeżyć, których nie da się pokazać na ekranie…musieli więc „rozwlec” nieco fabułę…

Uwaga Spoiler


Film zaczyna się przygotowaniami do ślubu Belli i Edwarda. Kilka wzruszających scen pożegnań z rodzicami, przeplatanych niepokojącymi snami Belli. Scena ślubu jakoś mnie nie poruszyła. Najbardziej w tym wszystkim przekonywujący był Jacob (Taylor Lautner). W jego złość jestem w stanie uwierzyć. Nawet zabawny był zestaw scenek przemówień na ślubie poszczególnych postaci i niedowierzanie jednej z przyjaciółek Belli w to uczucie. (Musieli wpaść, kto normalny bierze ślub w wieku 18 lat?). Dochodzi więc do ślubu a szczęśliwa para jedzie na odizolowaną wyspę spędzić swój miesiąc miodowy. I tu miał nastąpić najbardziej oczekiwany moment: noc poślubna Belli i Edwarda, która okazała się wielkim rozczarowaniem (przed premierą wprowadzono ograniczenie wiekowe. Film przeznaczony dla widzów od 15 lat. Zupełnie nie wiem dlaczego, ponieważ wszystkie ”momenty” ograniczają się do tego, co można zobaczyć w zwiastunie). Cała małżeńska sielanka jest nieciekawa. Bella i Edward głównie grają w szachy i pływają w morzu. Edward się powstrzymuje, Bella go zachęca…Trochę w grze Pattisona brakowało tego „pożądania”, ma on głównie cierpiącą minę. Ciekawie po przydługawym wstępie robi się dopiero, gdy okazuje się, że Bella jest w ciąży i wracają do domu. Na ekranie pojawiają się wtedy pozostali bohaterowie, którzy "ratują" film.
Jednak trzeba przyznać, że w Przed świtem są niezłe efekty specjalne. Zarówno w tej części jak i poprzednich wilki wyglądają imponująco (dynamiczna scena „kłótni” w sforze nieco rozbudziła widownię). Stan Belli w ciąży został oddany bardzo realistycznie. Stewart była przeraźliwie chuda i wraz z rozwojem ciąży wyglądała coraz gorzej (mam nadzieję, że zostało do osiągnięte poprzez obróbkę graficzną). Można było uwierzyć, że dziecko "wysysa" z niej życie. Właściwie na ograniczenie widowni do widzów od lat 15 prędzej „zapracowała” sobie scena porodu i śmierci, niż noc poślubna.

Koniec Spoilera

Zrobiło się ciekawie dopiero pod koniec, ostatnie 20 minut oglądałam w napięciu. Mocne zakończenie, które sprawiło, że mimo wszystko, będę czekać na kolejny film.
Bardzo subiektywne, wypracowane głownie zakończeniem filmu: 7/10 (jeśli miałaby to być w miarę obiektywna ocena gry aktorskiej, napięcia i fabuły pewnie byłoby to 5/10), które raczej wynika z reminescencji moich wrażeń po przeczytaniu książki, które dzięki ekranizacji mogły nieco odżyć.



piątek, 18 listopada 2011

Służące (The Help) – film o kobietach, nie tylko służących…

Stan Missisipi, lata 60. Białe domki, równe zielone trawniki, żony z przyklejonymi uśmiechami na twarzy, towarzystwo charytatywne i spotkania brydżowe w każdy piątek. Sen o małomiasteczkowej Ameryce. Sielankowe obrazki przestawiające cukierkowe społeczeństwo, gdzie damy piją herbatkę i zawsze świeci słońce. Nie byłoby jednak historii, gdyby w takim obrazku nie pojawiła się rysa.
Skeeter (Emma Stone) wraca do domu po ukończeniu studiów. Dostaje pracę w gazecie, ma odpisywać na listy czytelniczek udzielając im rad dotyczących gospodarstwa domowego. Skeeter niewiele o tym wie, prosi o pomoc Służącą…


Tak, tytuł jest znamienny, to jest film o służących, ale nie tylko. Film o odwadze, presji społeczeństwa, traktowaniu czarnych (osobne toalety, osobne wejścia, brak prawa do obrony przed pomówieniami), jak i o pozycji młodej kobiety (Presja do wyjścia za mąż. Kobieta niezamężna się nie liczy. Presja do rodzenia dzieci i bycia częścią „grupy”).
Służące to film o kobietach, które postanowiły powiedzieć prawdę. Małomiasteczkowe życie zostało obdarte z pozorów. W tym filmie swój głos dostali ci, którzy byli niezauważalni i wcześniej milczeli.

Historia dramatyczna opowiedziana z humorem (ciasto z niespodzianką) jednocześnie zawierająca sceny, które chwytały za serce. Siła tego obrazu tkwi w jego prostocie. Świetnie zagrana (Viola Davis, Octavia Spencer), dobra rola Emmy Stone (tak, wschodząca gwiazda potrafi zagrać rolę dramatyczną). Wyważona fabuła, która nie przedstawiała tylko jednego punktu widzenia. Gry charakterów, świetnie zarysowane postaci, ciepła i wzruszająca historia.

Polecam, mocne 9/10 !

niedziela, 13 listopada 2011

Friends with Benefits (To tylko seks) – czyli ABC komedii romantycznej.

Bohaterowie wielokrotnie w tej komedii romantycznej powtarzają, że „to tylko sex”, ale polskie tłumaczenie tytułu tego filmu nie do końca oddaje jego amerykański sens. Nie jestem pewna, czy w języku polskim mamy jakiś odpowiednik tego określenia relacji damsko-męskich. Friends with benefits - przyjaźń z bonusem? Wszyscy wiemy o co chodzi, jednak językowo jakieś to mało poręczne. Lepiej już chyba zostać przy oryginale. Friends with benefits to 100% amerykańskiej komedii romantycznej (polskiej zresztą też, ponieważ nasze produkcje to dokładne odwzorowanie wzorców zachodnich).

Zacznijmy może więc od definicji. Jest ich wiele (tak mniej więcej na połowę rozdziału pracy mgr). Jeśli jednak miałabym je podsumować, to komedia romantyczna jest gatunkiem, w którym centrum filmowej opowieści znajduje się historia związku uczuciowego dwojga ludzi mieszcząca się w ramie poznanie-rozstanie-pogodzenie się (happy end). Musi więc być ona i on, którzy spotkają się przypadkiem/na oczach widza zmieniają się dotychczasowe relacje dwojga ludzi (którzy czuli do siebie niechęć, nie byli sobą wcześniej zainteresowani), następnie po osiągnięciu punktu „pozornego” szczęścia, momentu stabilizacji jakaś przeszkoda musi ich rozdzielić (kłamstwo, rywal), by pod koniec jedno z nich mogło przyznać się do swoich błędów i wyznać prawdziwe uczucia (najlepiej przy wielu świadkach np. na lotnisku, dworcu, rodzinnym przyjęciu). Do tego należy dorzucić dowcipne dialogi, ładne przestrzenie (duże zatłoczone, nowoczesne miasto), zabawne postaci drugoplanowe (mogą być ekscentryczni rodzice, dzieci, ewentualnie przyjaciółka z problemami lub ciapowaty przyjaciel), żywą, „romantyczną” muzykę (najlepiej jakiś ograny przebój pop) i gotowe.
Wiadomo więc, jak potoczy się akcja każdego filmu reprezentującego ten gatunek, widzieliśmy to juz wiele, wiele razy. Sedno więc takiej udanej produkcji tkwi nie w tym co się wydarzy (wszyscy to wiemy), ale jak…

W Friends With Benefits mamy parę głównych bohaterów Jamie (Mila Kunis – zła baletnica z Czarnego łabędzia) i Dylana (Justin Timberlake). Poznają się na stopie zawodowej. Jemie jest headhunterką, która namawia Dylana do zmiany pracy. Zostają przyjaciółmi. Oboje byli nie raz „rzucani”, zniechęcili się do związków, mają dość spotykania się z ludźmi, którzy po paru spotkaniach zrywają, słuchania, że są emocjonalnie niedojrzali do związku. Zniechęceni swoim życiem uczuciowym przyjaciele po pewnym czasie postanawiają uprawiać sex bez zobowiązań, dla sportu (to jak gra w tenisa). Co z tego wyniknie? To  jest chyba jasne.

Przede wszystkim muszę to napisać: Justin Timberlake potrafi grać (tak, tak, co by nie mówić, że to przecież jest piosenkarz), więcej: potrafi być zabawny. Jego niektóre miny potrafią „rozbroić”. Mila Kunis dobrze mu partneruje grając niezależną, wygadaną, pewną siebie dziewczynę (ma niesamowicie wielkie oczy). Dialogi w ich wspólnych scenach bawią, autoironia, umiejętność śmiania się z samych z siebie (Justin trochę w tym filmie śpiewa…w łóżku, żartują z gustu muzycznego bohatera i tego, że lubi Harrego Pottera) sprawiły, że nie były to teksty banalne. W filmie tym też kpią ze schematu komedii romantycznej, jednocześnie realizując go od A do Z (Choćby wręcz podręcznikowa scena, kiedy to jedna z postaci drugoplanowych mówi bohaterowi o swoich błędach z przeszłości, namawiając go, by kiedy już znajdzie tę jedyną, nie pozwolił jej odejść, rozmowy o księciu z bajki, finałowa scena, łzy w oczach w momencie zranienia).

Bohaterowie oglądają w telewizji komedię romantyczną:

Jemie: Czasem chciałabym mieć życie jak z filmu. Piękna fryzura, brak potrzeb fizjologicznych. A gdy będę w totalnym dołku, facet pobiegnie za mną, wyzna swe uczucie, pocałujemy się i będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Dylan: Kareta konna to takie..
Jamie: Boskie…
Dylan: Nie umywa się do pogodnej z dupy wziętej muzyczki pop. Ma przekonywać, że świetnie się bawiłaś na tym gniocie.
Jamie: Czemu nie robią filmów o tym, co jest po pocałunku?
Dylan: Robią, pornole.

Tego typu sceny świadczą o tym, że twórcy tego filmu doskonale wiedzieli jaki film nakręcić mają i do przestrzegania jakich konwencji gatunkowych są zobowiązani. Pozwoliło mi to zawiesić moją niewiarę w „takie banalne historie” i dobrze się przy tym bawić. Za samoświadomość gatunkową, zabawne sceny i Justina Timberlaka 8/10.


PS. Oglądając imprezę w tym filmie, zobaczyłam, że ludzie ci grają w Playstation Move (oczywisty product placement, jednak całkiem sensownie wpleciony), Jengę [!] i tę grę, w której przykleja się sobie kartę na czoło i zgaduje się kim się jest (grali w to też w Bękartach wojny. Jak nazywa się ta gra?).
PS.2 Jedną scenę w tym filmie ma Emma Stone. Już na pewno mogę stwierdzić, że jest to „wschodząca”  gwiazda „zmierzchowego” pokolenia.

czwartek, 10 listopada 2011

Żona doskonała – kino autorskie nie gryzie?

Francois Ozon: jeden z reżyserów, który zasłużył sobie na osobną półkę na regale w wypożyczalni (obok Stanley`a Kubricka, Larsa von Triera, Pedro Almodovara, Davida Lyncha, Woodego Allena, Jima Jarmuscha, Akiry Kurosawy. Ostatnio swojego miejsca też doczekali się Tim Burtona, Quentin Tarantino wraz z Robertem Rodriguezem).

Tytułem wstępu zaznaczę więc, że kino ambitne, reżyserskie, autorskie, (jak zwał tak zwał) to kino nieco bardziej dla mnie wymagające. Z pewnością nie jest to łatwa, lekka rozrywka. Dlatego też, ponieważ dla mnie kino to jednak głownie rozrywka, do filmów takich zabieram się jak to jeża. Musi nadejść odpowiedni czas, nastrój, miejsce i motywacja (Na 20 obejrzanych przeze mnie filmów przy dobrych wiatrach trafia się jeden ambitniejszy). Wielkie nazwiska są zapowiedzią kina, które wymaga refleksji, uwagi (o nie, tego nie obejrzysz przy prasowaniu i domowych porządkach, nie zjesz obiadu, nie wyskoczysz do kuchni po szklankę wody). Tu ważny jest obraz, montaż, dialogi, muzyka (tak, w tym przypadku nie chodzi o masę efektów specjalnych, ładną buzię popularnej aktorki, prostą fabułę, w której schemat goni schemat i kampanię reklamową na szeroką skalę). Wcześniej widziałam tylko jeden inny film Ozona: Angel (do pójścia do kina zachęcił mnie plakat. Tak, jestem konsumentem dającym się „nabrać” na sztuczki marketingowe, oceniającym filmy po plakatach. Idąc na Angel do kina nie miałam wtedy pojęcia kim jest Ozon). Inne jego filmy odstraszały mnie okładkami (Schronienie, Ricky, Basen; Czas, Który pozostał, 8 kobiet). Tym razem okładka filmowa była nieco bardziej zachęcająca (kolory, twarz Catherine Deneuve i Gérard Depardieu). Wzięłam więc wdech, w pełni się skupiłam, usiadłam przed ekranem i … obejrzałam.

Rok 1977. Pan Pujol jest dyrektorem fabryki parasolek. Jego wzorowa małżonka zajmuje się domem, uprawia jogging i pisze wiersze w swoim malutkim kajeciku (Wystarcza mi dom, seks to nie wszystko.Mam dom, wnuki, hafty i moje wiersze.). Mają dwoje dzieci: zamężną córkę, matkę dwojga dzieci i syna, który ma duszę artystyczną i się zakochał. Idealna rodzina, ale…
Autorytatywny pan Pujol zdradza małżonkę (-Chcesz znać moje zdanie? - Jakie zdanie? Masz dzielić moje zdanie.), a ona od lat udaje, że tego nie widzi. Córka chce się rozwieść (-Pomyślałaś o dzieciach? -Nie o sobie. -Czasem małżeństwa przezywają kryzys a potem go przezwyciężają. -Na pewno nie rozstanę bibelotem podobnym do ciebie), a syn nie jest zainteresowany rodzinnym interesem. Pewnego dnia w fabryce wybucha strajk. Pan Pujol z nerwów ląduje w szpitalu i ktoś musi zająć jego miejsce w fabryce. Ktoś. Pani Pujol, żona idealna, bierze sprawy we własne ręce. Kobieta, która raz opanowała sytuację, władzy potem nie odda…

Film mi się podobał. Idealna rodzina, żona…pozornie. Pani Pujol okazała się być kobietą z charakterem. Gérard Depardieu rozrósł się nieco…w szerz (cóż, młody już nie jest). Dialogi dobre, zwroty akcji zaskakujące (dobra rola Catherine Deneuve). Zbyt rozciągnięta „druga” część filmu. Jednak ogólnie wydźwięk pozytywny: 7/10.
Film nawet nie był ciężki, wręcz lekki i zabawny. Jednak ani Katharsis ani wielkiego odkrycia w postaci kina Ozona nie dokonałam i nie „rzucę się” do oglądania innych jego filmów. Może kiedyś…

niedziela, 6 listopada 2011

Przygody Tintina – czyli rzecz o reklamie, pogłoskach, opiniach, magii nazwiska i rozczarowaniu.

Przygody Tintina –  pierwszy film animowany w reżyserii Stevenea Spilberga. Trailer widziałam przy okazji wcześniejszych wizyt w kinie. Na Filmwebie, jak się tylko wschodzi: mega reklama na cały ekran, którą trzeba wyłączyć aby przejść do strony głównej. Film na podstawie klasycznego komiksu francuskiego, którego może i nie czytałam, ale postać kojarzę i o Tin Tinie słyszałam. Mało tego, nawet grę już zrobili. Trafiłam nawet na newsy, że już za robienie drugiej części się zabierają. Sporo prawda? Można odnieść wrażenie, że to na pewno dobry film. Przy takiej reklamie? Tak, wiem, nie można wierzyć reklamom, Cóż ja jednak poradzę, że ulegam tej całej komercyjnej papce? a darowanej propozycji skoczenia do kina nie odmawiam (-Masz wolne w piątek? -Mam. -To idziemy na Przygody TinTina. -Nooo dobra).

Ponieważ nie mam 10 lat (niestety, w tym przypadku) historia dziennikarza, który pewnego dnia na pchlim targu w mieście kupuje model statku i wplątuje się w intrygę i poszukiwania skarbu, mnie nie poruszyła. Animacja bardzo dobra, ale fabuła za prosta, za przewidywalna (schematy i klisze są zabawne jeśli autorzy świadomie z nich kpią). Zbieranie wskazówek, nagłe zwroty akcji, słabo umotywowane działanie czarnego charakteru. Zabawni byli tylko detektywi Tajniak i Jawniak i mała przygoda z kieszonkowcem. Mało, mało, mało. Jeśli w kinie zamiast chłonąć historię, spoglądam na zegarek….słabo. Marne 5/10




to jest prawdziwy Tintin
a nie ten

No cóż reklamy…opinie ludzi. Ile to się już nasłuchałam o Gigantach ze stali [Bardzo fajny film, efekty specjalne. Mój dzieciak to tak siedział i chłonął to wszystko! (tu demonstracja miny) Byłem, dobry, warto]. Od jakiegoś czasu bardzo reklamują Służące (Taaa jestem po trailerach w kinie, ciągłych likach, ciekawostkach, ankietach na FB, nawet udział w konkursie wzięłam. I gra w tym filmie ostatnio popularna Emma Stone…ehh magia reklamy…
TVN średnio raz w każdym bloku reklamowym puszcza zapowiedź polskiego filmu Listy do M. Jak to sugeruje trailer chyba jakaś nasza wersja To właśnie miłość (super brytyjski film na święta z super obsadą! Tak nawiasem pisząc) Tylko dlaczego  Listy do M puszczają to już w połowie listopada? Do polskich produkcji podchodzę z nieco większym dystansem. Łatwiej się nabieram na „amerykańskie hity”.

Ps. Baby są jakieś inne - co prawda nie wiedziałam jeszcze, ale już wiem, że ”To jest film, w którym dwóch facetów cały czas jedzie samochodem…To by się może nadawało do teatru, ale w kinie…średnio” „ Dwóch facetów tylko gada w samochodzie, i nawet nie do końca wiadomo, czy to dwóch facetów, czy to ten sam…,same takie kabaretowe dialogi”







Drobne cwaniaczki – kto, no kto byłby w stanie przewidzieć jakie mogą być konsekwencje próby podkopu do banku?

Co jest trudnego w robieniu podkopu? Przecież nie potrzeba planów, doświadczenia, umiejętności wiertniczych. Nic się przecież nie stanie, jeśli przypadkiem trafi się na rurę i zaleje nam połowę piwnicy.
Kilku cwaniaczków postanawia zrobić podkop. Ray Winkler (Woody Allen) i jego współpracownicy wynajmują lokal nieopodal banku i zaczynają kopać. Jako przykrywkę dla ich niecnych planów żona Ray`a - Frenchy otwiera sklep z ciasteczkami. Jak to u Woodego: życie. Allen gra roztrzepanego nieudacznika, któremu coś przypadkiem się udaje... 






Nigdy nie wiadomo do czego mogą doprowadzić nasze plany i jak czasami przypadkiem udaje nam się pewne cele osiągnąć.
Pytanie: Czy z sukcesem potrafimy sobie poradzić? (I co mi na to! Jeśli nie mogę dostać hamburgera!) Czy pieniądze czynią ludzi szczęśliwymi? Co tak naprawdę jest ważne?

Nieprzewidywalne są ludzkie gusta
Klasy nie udasz ani nie kupisz. Jesteśmy nowobogaccy a udajemy ludzi z klasą


Jak to u Woodego był motyw literacki [Nawiązanie do Portretu Doriana Greya! Kocham takie smaczki!] Hugh Grant może nie zagrał takiego uroczego wiecznego chłopca, jakim go lubię. Nieco zawiódł mnie w roli pseudo kulturalnego, znającego się na klasie oszusta. Dialogi jak zwykle iskrzące dowcipem i ironią. Fabuła może nie zaskakująca, może nie intrygująca, ale...


- Co ty we mnie widzisz. Jestem skończonym pierdołą.
- Najważniejsze, że mamy siebie. Kiedy wszystko się zawaliło. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo cię potrzebuje.
- Wyszłaś za niedołęgę.
- Jestem najszczęśliwsza kobietą na świecie
-I najbardziej zrujnowaną
- Oboje jesteśmy spłukani. Jak zwykle.

Banalne? Nie u Allena. U Woodego to jest życie 7/10
(Widziałam lepsze jego filmy, które wydały mi się bardziej błyskotliwe, zrobiły większe wrażenie.  Jednak  jakoś tak jak zawsze po seansie mi tak lżej i nabieram życiowego optymizmu…)

czwartek, 3 listopada 2011

Krzyk 1,2,3,4 – czyli 24 zasady filmowego horroru według Wesa Cravena.

  1. Jeśli masz zamiar kogoś zabić, najpierw do niego zadzwoń używając niskiego złowieszczego głosu.
  2. Jeśli jesteś przyjaciółką głównej bohaterki, zginiesz w połowie filmu.
  3. Jeśli jesteś blondynką z dużym biustem, zginiesz.
  4. Jeśli jesteś pierwszą postacią, która pokazuje się w filmie, to znaczy, że jesteś pierwszą ofiarą i zginiesz.
  5. Jeśli ktoś do ciebie dzwoni i sugeruje, że cię widzi, to jest to prawda i zaraz zginiesz.
  6. Drzwi od garażu zawsze się zacinają.
  7. Nigdy nie mów że zaraz wrócisz, bo ktoś zginie.
  8. Nie wolno rozdzielać się od grupy. Jeśli to zrobisz, zginiesz.
  9. Jeśli jesteś nową postacią w sequelu, to zginiesz.
  10. Jeśli atakuje cię morderca, nie wybiegaj z domu przez drzwi frontowe, biegnij na piętro, skąd nie ma wyjścia.
  11. Jeśli jesteś główną bohaterką i masz chłopaka to albo on jest mordercą, albo pod koniec musi zginąć.
  12. Jeśli masz dwóch policjantów do ochrony, to oni zginą, obaj.
  13. Jeśli masz ochroniarza, on zginie.
  14. Jeśli jesteś w toalecie i chcesz sprawdzić, czy nikogo innego tam nie ma: schyl się, zobacz, że nie widać niczyich nóg, następnie uspokój się. Uwierz, że jesteś sam. Zaraz zostaniesz zaatakowany.
  15. Jeśli zaczniecie uprawiać seks, to jest to znak, że morderca zaraz zaatakuje.
  16. Jeśli jesteś ciapowatym policjantem, nieważne ile ciosów nożem dostaniesz/padniesz nieprzytomny na ziemie, i tak przeżyjesz.
  17. Kiedy morderca zostanie ujawniony  i zastrzelony/zadźgany to wiedz, że ponownie wstanie i znowu się na ciebie rzuci. Wtedy należy go dobić, dwa razy – dla pewności.
  18. Remake musi przebić oryginał.
  19. Morderców powinno być dwóch. Jeden powinien w scenie finałowej zabić drugiego.
  20. Co najmniej trzykrotnie morderca musi próbować cię zabić i za każdym razem nagle zniknąć.
  21. Jeśli jesteś mordercą możesz zostać postrzelony kilka razy, być nieprzytomny po kraksie samochodowej/ upadku ze schodów i tak to przeżyjesz i nagle znikniesz. Możesz zginąć dopiero na końcu.
  22. Jeśli chcesz zginąć, wbiegnij do piwnicy.
  23. Scena finałowa powinna się rozegrać w dużym odizolowanym domu.
  24. Jeśli jesteś Sidney Prescott, przeżyjesz.


PS. Lista nie jest zamknięta, jestem otwarta na propozycje. Cała seria Krzyku 8/10. Za każdym razem oglądałam ciekawa do końca, żeby zobaczyć, kto jest mordercą.

wtorek, 1 listopada 2011

Zwerbowana miłość – teczki, teczki ciągle te teczki

Dużo się w Polsce kręci filmów o teczkach, Solidarności, agentach, SB. Donoszenie, pisanie raportów, sytuacje bez wyjścia. Tak, czas ekranizacji lektur szkolnych mija (wszystko już nakręcili), a powstają kolejne filmy o TYM. O czym? O rozliczaniu się z przeszłością. Kto miał teczkę, kto donosił, nie donosił, kto z tego powodu zginał, kto podpisał lojalkę, kto współpracował, a kto nie. Nie będę zaprzeczać może temat ważny, część tej naszej bardziej współczesnej historii, z którą widać według X muzy trzeba też się teraz rozprawiać. (Tylko czemu w tych filmach ciągle gra Więckiewicz? A może on tak generalnie ostatnio dużo gra? Uh nieistotne chyba).




Zwerbowana miłość - Agent  SB ponownie wykorzystuje kobietę, która dla miłości do ów szubrawca zrobi wszystko, fałszywa tożsamość, hasła i zdrada. Może by mnie to bardziej zainteresowało, gdyby nie to, że już podobny wątek widziałam w Różyczce (2010), [Nie mylić z Różą (2011) tegoroczny zdobywca Złotych lwów]. Noi te teczki, które były tak roztrząsane w „Krecie”(2011) [To nie jest Thriller!, raczej ciężki obyczaj polityczny a wrzucanie na plakat Szyca w jakimś biegu sugerującym wartką akcję to pomyłka].
Zagrany w porządku, scenariusz w porządku, gra aktorska bez fajerwerków, nieco ożywcza muzyka tamtych lat, nieco akcji i napięcia dopiero pod koniec, z nagród jedynie nominacja do Złotej kaczki. Przyzwoite, ale jedyne 6/10 (mam już dosyć teczek).