niedziela, 13 listopada 2011

Friends with Benefits (To tylko seks) – czyli ABC komedii romantycznej.

Bohaterowie wielokrotnie w tej komedii romantycznej powtarzają, że „to tylko sex”, ale polskie tłumaczenie tytułu tego filmu nie do końca oddaje jego amerykański sens. Nie jestem pewna, czy w języku polskim mamy jakiś odpowiednik tego określenia relacji damsko-męskich. Friends with benefits - przyjaźń z bonusem? Wszyscy wiemy o co chodzi, jednak językowo jakieś to mało poręczne. Lepiej już chyba zostać przy oryginale. Friends with benefits to 100% amerykańskiej komedii romantycznej (polskiej zresztą też, ponieważ nasze produkcje to dokładne odwzorowanie wzorców zachodnich).

Zacznijmy może więc od definicji. Jest ich wiele (tak mniej więcej na połowę rozdziału pracy mgr). Jeśli jednak miałabym je podsumować, to komedia romantyczna jest gatunkiem, w którym centrum filmowej opowieści znajduje się historia związku uczuciowego dwojga ludzi mieszcząca się w ramie poznanie-rozstanie-pogodzenie się (happy end). Musi więc być ona i on, którzy spotkają się przypadkiem/na oczach widza zmieniają się dotychczasowe relacje dwojga ludzi (którzy czuli do siebie niechęć, nie byli sobą wcześniej zainteresowani), następnie po osiągnięciu punktu „pozornego” szczęścia, momentu stabilizacji jakaś przeszkoda musi ich rozdzielić (kłamstwo, rywal), by pod koniec jedno z nich mogło przyznać się do swoich błędów i wyznać prawdziwe uczucia (najlepiej przy wielu świadkach np. na lotnisku, dworcu, rodzinnym przyjęciu). Do tego należy dorzucić dowcipne dialogi, ładne przestrzenie (duże zatłoczone, nowoczesne miasto), zabawne postaci drugoplanowe (mogą być ekscentryczni rodzice, dzieci, ewentualnie przyjaciółka z problemami lub ciapowaty przyjaciel), żywą, „romantyczną” muzykę (najlepiej jakiś ograny przebój pop) i gotowe.
Wiadomo więc, jak potoczy się akcja każdego filmu reprezentującego ten gatunek, widzieliśmy to juz wiele, wiele razy. Sedno więc takiej udanej produkcji tkwi nie w tym co się wydarzy (wszyscy to wiemy), ale jak…

W Friends With Benefits mamy parę głównych bohaterów Jamie (Mila Kunis – zła baletnica z Czarnego łabędzia) i Dylana (Justin Timberlake). Poznają się na stopie zawodowej. Jemie jest headhunterką, która namawia Dylana do zmiany pracy. Zostają przyjaciółmi. Oboje byli nie raz „rzucani”, zniechęcili się do związków, mają dość spotykania się z ludźmi, którzy po paru spotkaniach zrywają, słuchania, że są emocjonalnie niedojrzali do związku. Zniechęceni swoim życiem uczuciowym przyjaciele po pewnym czasie postanawiają uprawiać sex bez zobowiązań, dla sportu (to jak gra w tenisa). Co z tego wyniknie? To  jest chyba jasne.

Przede wszystkim muszę to napisać: Justin Timberlake potrafi grać (tak, tak, co by nie mówić, że to przecież jest piosenkarz), więcej: potrafi być zabawny. Jego niektóre miny potrafią „rozbroić”. Mila Kunis dobrze mu partneruje grając niezależną, wygadaną, pewną siebie dziewczynę (ma niesamowicie wielkie oczy). Dialogi w ich wspólnych scenach bawią, autoironia, umiejętność śmiania się z samych z siebie (Justin trochę w tym filmie śpiewa…w łóżku, żartują z gustu muzycznego bohatera i tego, że lubi Harrego Pottera) sprawiły, że nie były to teksty banalne. W filmie tym też kpią ze schematu komedii romantycznej, jednocześnie realizując go od A do Z (Choćby wręcz podręcznikowa scena, kiedy to jedna z postaci drugoplanowych mówi bohaterowi o swoich błędach z przeszłości, namawiając go, by kiedy już znajdzie tę jedyną, nie pozwolił jej odejść, rozmowy o księciu z bajki, finałowa scena, łzy w oczach w momencie zranienia).

Bohaterowie oglądają w telewizji komedię romantyczną:

Jemie: Czasem chciałabym mieć życie jak z filmu. Piękna fryzura, brak potrzeb fizjologicznych. A gdy będę w totalnym dołku, facet pobiegnie za mną, wyzna swe uczucie, pocałujemy się i będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Dylan: Kareta konna to takie..
Jamie: Boskie…
Dylan: Nie umywa się do pogodnej z dupy wziętej muzyczki pop. Ma przekonywać, że świetnie się bawiłaś na tym gniocie.
Jamie: Czemu nie robią filmów o tym, co jest po pocałunku?
Dylan: Robią, pornole.

Tego typu sceny świadczą o tym, że twórcy tego filmu doskonale wiedzieli jaki film nakręcić mają i do przestrzegania jakich konwencji gatunkowych są zobowiązani. Pozwoliło mi to zawiesić moją niewiarę w „takie banalne historie” i dobrze się przy tym bawić. Za samoświadomość gatunkową, zabawne sceny i Justina Timberlaka 8/10.


PS. Oglądając imprezę w tym filmie, zobaczyłam, że ludzie ci grają w Playstation Move (oczywisty product placement, jednak całkiem sensownie wpleciony), Jengę [!] i tę grę, w której przykleja się sobie kartę na czoło i zgaduje się kim się jest (grali w to też w Bękartach wojny. Jak nazywa się ta gra?).
PS.2 Jedną scenę w tym filmie ma Emma Stone. Już na pewno mogę stwierdzić, że jest to „wschodząca”  gwiazda „zmierzchowego” pokolenia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz