Samodzielny
debiut reżyserski Dustina Hoffmana wpisuje się w ostatnią tendencję
wszechstronności aktorów. Angelina Jolie wyreżyserowała Krainę miodu i krwi, Ralph Finnes Koriolana, nie dziwi mnie więc już fakt, że i Hoffman stanął za, a
nie przed kamerą. (Jak nie ignorować tej tendencji skoro Oscarowym najlepszym
filmem tego roku była Operacja Argo wyreżyserowana przez Aflecka, co jak co,
ale również aktora?). Hoffman jednak nie wziął się za poważne tematy (i chwała
mu za to), ale wyreżyserował lekki film o spokojnej starości…muzyków.
Akcja
rozgrywa się w domu starości dla muzyków, śpiewaków operowych i wirtuozów
instrumentów. Ich codzienność opiera się na spacerach, grze w krykieta i wspólnym
śpiewaniu, przygotowywaniu występów na wielką galę z okazji rocznicy urodzin Giuseppee Verdiego,
z której to wpływy mają pomóc w finansowaniu ośrodka. Jednak w tym przypadku to
nie szablonowa fabuła opierająca się na determinacji grupy ludzi do zdobycia
pieniędzy dla dobra ich wspólnego domu jest tu głównym tematem. To przede wszystkim
muzyka, ta klasyczna, powszechnie rozpoznawalna (nie jestem melomanem, ale w
filmie rozbrzmiewają powszechnie kojarzone muzyczne operowe motywy) i życie
tych emerytowanych gwiazd opery, ich problemy, niedogodności związane ze starością
i dawne nieporozumienia. To urokliwy i przezabawny obraz, gdy w rytm operowej
muzyki niespiesznie na krzesełkowym wyciągu staruszek zjeżdża ze schodów, inny
prasuje ubranie, ktoś irytuje się, że nie dostał odpowiedniego dżemu na śniadanie,
inni uczą się tańczyć merangue (chyba), stary podrywacz nieustannie zaczepia panią
doktor a nowo przybyła pensjonariuszka na wszystko narzeka (To nie dom spokojnej starości, to dom
szaleńców).
Przezabawne
dialogi, wspaniała muzyka są odpowiednio zbilansowane ze scenami dotyczącymi aspektów starości. Jak przystało
na doświadczoną filmową obsadę aktorzy zagrali świetnie. Maggie Smith (Profesor
McGonagall z Harrego Pottera,
hrabina Grantham z Downtown Abbey)
znakomicie gra wyniosłe damy (bardzo podobna role odgrywała w Hotelu Marigold),
ale dorównują jej również pozostali bohaterowie filmu. (Billy Connoly, Tom
Courtenay, Michael Gambon – nazwiska może nie od razu rozpoznawalne, ale przy
ich bogatej filmografii widziałam każdego z nich w kilku innych produkcjach). To dobry „emerycki” film i moim zdaniem udany, aczkolwiek niezbyt ambitny debiut
Hoffmana. 7/10 polecam, dla wszystkich, w tej „kategorii" o oczko lepszy Hotel Marigold.
Dzieła sztuki są bezgranicznie samotne i nic nie może mieć na nie tak
małego wpływu jak krytycyzm
SPOILER-ZAKOŃCZENIE
Udało im się przekonać Joan do wystąpienia
w kwartecie. Na koniec tuż przed wyjściem na scenę Reggie proponuje Joan ślub. Wychodzą
na scenę. Koniec. Śpiew z Rigolleta słyszymy w trakcie napisów końcowych.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz