niedziela, 14 czerwca 2015

Playing it cool – RomCom z męskiej perspektywy, czyli ABC komedii romantycznej raz jeszcze

Uwielbiam komedie romantyczne, jeśli tylko jakaś nowa produkcja tego typu pojawia się na rynku automatycznie znajduje się na mojej liście do obejrzenia. Niewątpliwie jest to gatunek boleśnie uschematyzowany. Jak mówi w Deszczowej piosence Kathy Selden: Jeśli widziałeś jeden film z Donem Lockwoodem to tak jakbyś widział je wszystkie,  które często jest dopasowywane do poszczególnych gatunków. Jeśli więc widziałeś jedną komedię romantyczną, to tak jak byś widział je wszystkie. (Tak samo jeśli widziałeś jeden film o zombie to tak jak byś widział je wszystkie; jeśli widziałeś jeden horror o nawiedzonym domu to tak jak byś widział je wszystkie itd…). Jednak pomimo tego, że dokładnie wiemy do czego to zmierza, zwłaszcza w komediach romantycznych, w których schemat fabularny jest tak niesamowicie ograny i skostniały (chłopak spotyka dziewczynę, chłopak zdobywa dziewczyną, traci dziewczynę, chłopak odzyskuje dziewczynę)  oglądamy to jeszcze raz i jeszcze raz, a potem ten sam film jeszcze raz. Dlaczego? Bo nie chodzi o to co jest pokazane i ze to wciąż ten sam schemat, chodzi o to jak te poszczególne elementy zostaną wypełnione i jak znane nam wątki poukładane (Oni musza się gdzieś spotkać: w takim razie gdzie? W paku, W szkole, W barze? Na zbiórce dobroczynnej? Coś musi ich rozdzielić: Mieszkają daleko od siebie? On ma problemy z przeszłości, Ona ma narzeczonego...itd.).



Playing it cool jest filmem, w którym pojawiają się najbardziej ograne wątki znane nam z komedii romantycznych:
  • Narrator spotyka dziewczynę na zbiórce dobroczynnej.
  • Jednak na drodze do ich szczęścia pojawia się pierwsza przeszkoda: dziewczyna ma chłopaka.
  • Narrator próbuje jednak odnaleźć dziewczynę uczestnicząc w kolejnych zbiórkach dobroczynnych (kłamstwo).
  • Gdy bohaterowie zaznają krótkiej chwili „połączenia” jednak się rozstają.
  • Gdy znów się zejdą znowu się rozstaną (tym razem z jego winy).
  • Az do finałowego happy end`u, gdzie musi to zmierzać do wyznania prawdziwej miłości.



I nie, to nie był spoiler... To było oczywiste, gatunek jakim jest komedia romantyczna w domyśle zapowiada nam wypełnienie tego schematu.

W filmie pojawia się lotnisko, jest i ślub, jest stanie pod oknem dziewczyny i rzucanie kamieniem w szybę, jest i tłum nieznajomych wspierających bohatera, są i wierni przyjaciele doradzający narratorowi, jest nawet bójka dwóch „konkurentów (Kłania się Dziennik Bridget Jones).

Co jednak odróżnia ten film i sprawia, że nie jest on jedynie pustą wydmuszką o której możemy powiedzieć, że to naprawdę nic nowego? (Oczywiście są i podobne filmy do tego gdzie kpi się ze schematu komedii romantycznej jak np. To tylko seks).

Główny bohater jest scenarzystą. Ma za zadanie napisać scenariusz komedii romantycznej (!), problem w tym, że sam nie bardzo wierzy w miłość, w romantyzm. Zastanawia się nad naturą związków i dociera do niego, że dla każdego gdzieś jest ta jedyna pasująca osoba, z wyjątkiem niego. W całym filmie pojawiają się rozważania bohatera, rozmowy z przyjaciółmi, z którymi omawia każde spotkanie z NIĄ. Padają najbardziej ograne frazesy takie jak:

Kobieta i mężczyzna nie mogą być przyjaciółmi (Friendzone)
ON nie może wybić sobie JEJ z głowy, ponieważ jest owocem zakazanym.
ONA nie może jeść nie może spać.
Rom-comy nie są prawdziwe. Są tym co byśmy chcieli by było prawdziwe.


Jest nawet moment „olśnienia” który sprawia, że bohater postanawia „walczyć” :

Gdybyś musiał porzucić wszystko i spędzić resztę swoich dni na łodzi, kim są ludzie, którzy musieli by się tam znaleźć? Bez kogo nie mógł byś żyć? Zastanów się nad swoją lista i zrób wszystko co możesz by pokazać im jak wiele dla ciebie znaczą.


W Playing it cool „innym” na ile inny może być film realizujący wszystkie założenia RomComu jest pokazanie całej historii z perspektywy Narratora (Jego). Fabuła jest prowadzona waśnie w narracyjny sposób (nie poznajemy imienia bohatera i dziewczyny). To on gada z kumplami w barze, na bowlingu, na grillu. On gdy ma złamane serce pije (kobiety jedzą lody). On opowiada nam, że zawsze nam się wydaje, że bójka mogłaby wyglądać tak (profesjonalne bicie po mordzie), by po chwili pokazać jak wygląda to w rzeczywistości (jeden cios i jest po wszystkim). Jest to film który kpi ze wszystkich romantycznych banałów, żartuje z samego siebie, jednocześnie w 100% realizując jego założenia.

Reżyser filmu Justin Reardon i scenarzyście tego filmu to właściwie debiutanci, ale widać, że „odrobili” lekcję i dokładnie wiedzieli co kręcą i potrafili bawić się „oklepanymi” motywami.
Chris Evans kojarzący się zapewne szerszej publiczności z rolą Kapitana Ameryki ma na koncie komedię romantycznych (Ilu miałaś facetów) i poradził sobie bardzo dobrze z rolą „poszukującego scenarzysty”, podobnie Michelle Monagham nie można nic zarzucić. Wszystko poprawie. To nie były bardzo wymagające role.

Warto, ale tylko dla fanów komedii romantycznych, których bawią „mrugnięcia” okiem twórców : „tak wiemy, to takie oklepane”. Ponieważ jednak mam słabość do tego typu filmów kpiących z gatunku jakim same reprezentują, dla mnie 8/10. Bardzo przyjemny, jedynie 90 minutowy seans.

SPOILER-ZAKOŃCZENIE

Jak na prawdziwy ROMCOM przystało bohater uświadamia sobie, że musi walczyć po nią. Leci (mamy lotnisko) by przerwać jej ślub. Pamięta, że mówiła, ze chciałaby wiza ślub pod rzeźba serca. Bohater wsiada do taksówki i każe się wozić do kolejnych rzeźb póki nie znajdzie miejsca ślubu (okazuje się że jest ich wiele) Po drodze do taksówki dosiada się małżeństwo hindusów którzy postanawiają wraz z nim odwiedzić wszystkie rzeźby. Kolejni ludzie pytani czy nie widzieli w okolicy rzeźby ślubu dołączają się do „pochodu” (Kolejna kpina z klasyki, że na końcu bohaterowi musi towarzyszyć „wspierający tłum”). Narrator dociera do ostatniego miejsca. Tylko ona siedzi na ławce. Spóźnił się. Ale ona nie wyszła za mąż. Nie mogła. Ona mówi, że są tacy niedoskonali, popaprani, on jej mówi, że ja kocha, ona jemu też. KONIEC.





niedziela, 7 czerwca 2015

Kingsman: Tajne służby – maniery czynią mężczyznę

Kingsman to mieszanka najlepszych znanych nam wątków kina szpiegowskiego. Matthews Vagun (X-man: pierwsza klasa, Kick-Ass) stworzył film, który czerpie pełnymi garściami z klasyki gatunku, czyli filmów o Jamesie Bondzie.



Mamy klasyczne zawiązanie fabuły, gdzie straciwszy jednego z ludzi służby specjalne zaczynają rekrutować, by wzmocnić swoje szeregi, a każdy z doświadczonych Kingsmanów przyprowadza na szkolenie jednego podopiecznego. Razem z Eggsy`em (Taron Egerton) zostajemy wprowadzeni w świat współczesnych agentów. Są ściśle tają elitarną agencją gdzie pseudonimy są zaczerpnięte od rycerzy okrągłego stołu i chodzą w szytych na miarę garniturach (mają swojego krawca). Gdy w akcji ginie Lancelot, któryś z rekrutów po odbyciu szkolenia przyjmie jego imię. Technicznym guru i szkoleniowcem jest Merlin, a szefem całej agencji Arthur, mentorem Eggsy`a Galahad (Colin Firth). Są wyposażeni w najbardziej nowoczesne szpiegowskie gadżety począwszy od wielofunkcyjnego parasola poprzez truciznę w długopisie, wybuchowej zapalniczce, skończywszy na nożu w bucie. Młodzi rekruci są poddawani utartym testom sprawdzającym ich prace zespołową, lojalność i radzenie sobie w sytuacjach ekstremalnych a ukończy szkolenie i zostanie agentem tylko jeden (jak w przypadku większości rekrutacji do tajnych "stowarzyszeń").

Wszystko jest przerysowane, a reżyser zza kamery puszcza do nas oko w kolejnych scenach. Agenci obowiązkowo piją Martini. Nim dojdzie do finałowego starcia nasz agent wchodzi niczym do paszczy lwa spotykając się na obiedzie z podejrzanym antagonistą Valentinem (Samuel l. Jackson) i jedzą Hamburgery z Macdonalda popijając je drogimi trunkami! Czarny charakter pragnie zagłady całej planety, jako przyboczną ochronę ma Japonkę (Chinkę?) z  (sic!) nożami zamiast nóg (zalatuje kiczem i absurdalnością, ale za to jak spektakularnie wygląda to w scenach pojedynków!). [MINI SPOILER] W dramatycznej scenie, czarny charakter stojąc przed Kingsmanem mówi: To jest ta scena w której wyjawię i mój cały plan, a potem wymyślę skomplikowany sposób na zabicie ciebie tak byś ty mógł się z tego wykaraskać? (Na szczęście wyciąga spluwę i pociąga za spust i to też jest miłe zaskoczenie, że film tu "wyłamuje się" ze schematu i wielu agentów ginie)[KONIEC MINI SPOILERA]. Na koniec szkolenia nasz kadet przywdziewa garnitur  i mamy nawet scenę w której agent z lampką szampana zamyka się w „kapsule” z piękną blondynką (nawiązanie do zakończenia któregoś z Bondów) a w filmie aż roi się od nośnych sentencji:


Garnitur to nowoczesna zbroja dżentelmena. A agenci Kingsman to nowi rycerze.

Bycie dżentelmenem Ne ma związku z okolicznościami urodzenia. To coś czego trzeba się nauczyć. Pierwsza lekcja: Powinieneś zapytać zanim usiądziesz. Lekcja druga: jak zrobić prawdziwe Martini

Bycie dżentelmenem nie ma nic wspólnego z akcentem

Nie ma nic szlachetnego w byciu wyższym nad drugimi. Prawdziwe szlachectwo polega na wznoszeniu się ponad samego siebie (Hemingway)

Coś czego potrzebuje każdy dżentelmen to porządny garnitur.

Sceny akcji robią ogromne wrażenie (zwłaszcza ta w kościele), mamy serię ujęć gdzie agenci w pojedynkę pokonują kilkunastu przeciwników, wykorzystują wymyślne gadżety i jedyne czego brakuje w tym filmie z oklepanych wątków akcji to sceny pościgu nowoczesnym samochodem (zamiast tego mamy taksówkę, którą można zdanie sterować).

Obsada jest świetnie dobrana. Największym angielskim dżentelmenem był i będzie Colin Firth i znakomicie wpasowuje się on w rolę Galahada. W jego ustach górnolotne kwestie dotyczące tego kim jest dżentelmen są naturalne. Podobnie etatowy doświadczony kamerdyner i doradca Michael Caine w roli Arthura Szefa Kingsmanów  jest dokładnie w tym filmie na swoim miejscu.

Nie zabrakło również bardzo wyrazistego czarnego charakteru i w tej roli Samuel l. Jackson daje się zapamiętać. Jest postacią karykaturalna wszystkich znanych nam „złych”, gdyż brzydzi się krwi i sam woli nie zabijać, sepleni, a wszystko co robi ma na celu „uzdrowienie” planety.

Film ten dla Tarona Egertona może być trampoliną do popularności. Nie ustępuje on na ekranie swoim niezwykle doświadczonym starszym kolegom i nie dał się im zdominować. Jego Eggsy to chłopak, którego się lubi od samego początku, a w końcówce filmu staje się on agentem na miarę XXI wieku.

Rewelacja, wszystko to za co uwielbialiśmy Bondy z odpowiednim dystansem, przymrużeniem oka i kpiny z gatunku jaki reprezentuje. To może być początek świetniej serii(Według zapowiedzi ma powstać kontynuacja). 9/10 (uwielbiam filmy z nawiązaniami i "smaczkami") czekam na więcej! Jeden z filmów, które będzie można obejrzeć jeszcze wiele razy.

SPOILER-ZAKOŃCZENIE
Po rewelacyjnej scenie w kościele gdy Galahad wychodzi oszołomiony czeka na niego Valentine ze swoimi ludźmi. Mówi mu wtedy, że teraz to właśnie powinien mu wyjawić swój plan, ale zwyczajnie strzela i zabija Galahada! Po śmierci Galahada Eggsy rozmawia z Arthurem, zauważa, że ma on bliznę za uchem tak jak wszyscy poplecznicy Valentina. Na szczęście dzięki swojemu sprytowi i temu, czego nauczył się na ulicy, nie u Kingsmanów, Eggsy podmienia w trakcie rozmowy kieliszki z których potem on i Arthur wypiją toast za zmarłego Galahada. Oczywiście w napoju była trucizna i Arthur chcąc zabić Eggsy`ego zabija siebie. Roxy, Eggs i Merlin nie wiedząc komu teraz mogą ufać opracowują plan powstrzymania Valentina. Roxy ma zniszczyć satelitę, by sygnał Valentina nie mógł być transmitowany, a Eggsy i Merlin jadą do siedziby Valentina podając się za Arthura, który miał lokalizację kryjówki. Eggsy w finałowej scenie powstrzymuje Valentina (po drodze zabijając również jego ochroniarkę) i na koniec po uratowaniu świata zamyka się z wdzięczną księżniczką w jej celi. W epilogu Eggsy ubrany w garnitur wraca do baru, gdzie jego matka siedzi z bandziorami i odtwarza scenę z początku filmu jak Galahald dał im nauczkę (świetna klamra z powtórzeniem sentencji, że maniery czynią mężczyznę). Koniec.